czwartek, 19 listopada 2015

osobisty niedokończony

To będzie. wpis zupełnie inny...osobisty? moralizatorski? niedotyczący bezpośrednio książek, bez potrzeby informowania o nowym wpisie. Chcę żeby po prostu powstał.
Jestem właśnie w trakcie lektury książki Dziewczyny z Powstania Anny Herbich. Wspomnienia wzruszają, a jednocześnie pokazują, że pomimo strasznych przeżyć, można się podnieść i być szczęśliwym. To jest dla mnie prawdziwe bohaterstwo.
Stali czytelnicy znają już moje zamiłowanie do opisu historycznych zdarzeń z punktu widzenia opisu życia codziennego. Choć trudno mówić o "życiu codziennym" w relacji kobiet - Powstańców. Książka, a właściwie wspomnienia wywołały u mnie ogromne emocje. Emocje  tym ważne, że będąc 18letnią dziewczyną zajęłam drugie miejsce, w konkursie na esej dotyczący rozważań, czy Powstanie Warszawskie musiało wybuchnąć. Pełna młodzieńczych ideałów, oczywiście stałam na stanowisku, że nie było innego wyjścia. Konkursowi towarzyszyło jedno ważne wydarzenie, które pomimo upływu paru ładnych lat pamiętam do dziś. Po publicznym przedstawieniu mojej pracy, podeszła do mnie grupa Powstańców i podziękowała mi za mój esej.
Tak naprawdę, my ludzie  z XXI wieku nie mamy prawa oceniać , czy decyzja o wybuchu Powstania była słuszna. Nie chcę bawić się tutaj w historyka, choć mojej opinii można się  tutaj domyśleć. Zastanawia mnie tylko jedno, dlaczego do ch....ry, w taki sposób nie wyglądają lekcje historii? Czy tak naprawdę najistotniejsza jest data wybuchu Powstania, w erze kiedy praktycznie każdy ma dostęp do internetu, książek i taką informację może uzyskać w parę sekund?! Dlaczego nie uczymy się poprzez emocje, tylko musimy wbijać sobie do głowy suche daty?

czwartek, 29 października 2015

pyszne lektury

Z przyjemnością ogłaszam, że w końcu trafiłam na książki, które w pełni zasługują na pozytywne recenzje. Przedstawiam Tajemnicę domu Helclów Maryli Szymiczkowej, którą do życia powołali Jacek Dehnel i Piotr Tarczyński oraz Zaginioną dziewczynę Gillian Flynn.
Z pozoru całkiem inne, jednak doskonale wpasowują się w moją teorię, że w każdych książkach można znaleźć wspólny element. W przypadku tych książek jest to intryga, w której tłem a można by nawet rzec, drugim bohaterem jest obraz ówczesnej rzeczywistości. Do takich porównań zainspirował mnie Michał Rusinek, którego opinia jest napisana na okładce Tajemnicy...Od niego zapożyczam sobie również zwrot "pyszna lektura". Bardzo mi się spodobał. Jest taki pełny, a jednocześnie kojarzy mi się z taką książką, która jest wciągająca w taki miękki sposób. Potrafi tak zaciekawić, że historia w niej przedstawiona rozsuwa się przed czytelnikiem z taką lekkością, że obojętnie w którym miejscu by się akurat znajdował, czy to w domu czy w autobusie, wtapia się w jej świat i czuje się jego częścią. Ale do rzeczy!
Po przeczytaniu każdej książki, z ciekawością porównuję swoje wrażenia z opiniami innych czytelników. Przyznam, że trochę się zdziwiłam, że Tajemnica...jest przez wielu oceniania jako słaba książka. Kiepska intryga, główna bohaterka za głupia na rozwikłanie tak skomplikowanej zagadki. Nie zgadzam się! Dla mnie jest to książka, która w doskonały sposób przenosi nas do XIX-wiecznego Krakowa. Określiłabym ją krótko. Jej lektura przywodzi mi taki obraz. Książka znaleziona na strychu nawet nie u babci, tylko u prababci albo w jakieś starej zakurzonej bibliotece, która wypada przy wyciąganiu z półki innej książki. Z ciekawości przekartkowujesz kilka stron, po czym zapadasz się w pluszowym fotelu i od jej lektury odrywa Cię nagle przejmujące zimno, bo odkrywasz, że zapomniałeś dorzucić drewno do kominka. A po jej skończeniu, pakujesz najpotrzebniejsze rzeczy i ruszasz na wycieczkę do Krakowa z papierową mapą. A gdy się zgubisz korzystasz z dewizy "koniec języka za przewodnika". Pewnie zastanawiasz się co ma zatem wspólnego z Tajemnicą...już wyjaśniam ;)
Akcja Zaginionej...dzieje się w czasach nam współczesnych, jest znakomicie zbudowana intryga. Uważam, że jest to zdecydowanie lepsza pozycja Flynn od Mrocznego zakątka. (Mroczny...to przykład tego, jak można zepsuć dość dobry pomysł na książkę, za bardzo upodabniając narratora - głównego bohatera do jego wieku, tworząc infantylne fabułę. To takie spore uproszczenie, ale mam nadzieję, że kto czytał, ten zrozumie o co mi chodzi.) Z fabuły wyłania się obraz współczesności. Nie przedłużając, w trakcie czytania masz ochotę poszukać, czy główni bohaterowie mają konto na facebooku, a opisywane tam miejsca możesz "obczaić" na street view. W żadnym wypadku tego nie krytykuje. Ale po przeczytaniu w tym samym czasie Tajemnicy...wyobrażam sobie, że książka ta na ludziach z XXIII wieku zrobi takie same wrażenie, jak Tajemnica...znaleziona na strychu...Przepraszam na przypadkowo znalezionym, zakurzonym czytniku. Mam nadzieję, że z ładowarką ;)

środa, 7 października 2015

Scarlett czy Anna?

Nie wiem dlaczego, ale dopóki nie zaczęłam się wgłębiać w historię powstania „Przeminęło z wiatrem „ i  „Anny Kareniny” trwałam w błędnym przekonaniu, że Anna Karenina to taka rosyjska wersja „Przeminęło z wiatrem”. Jakie było moje zdziwienie, gdy dowiedziałam się, że Przeminęło zostało napisane niemal 60 lat później. Tak więc teoretycznie to Margaret Mitchell mogła wzorować się na Tołstoju! Anna czy Scarlett? Na pierwszy rzut oka, a właściwie czytania, wydają się bardzo podobne do siebie.  Myślę, jednak że pomimo intryg, wielu kłamstw i wyrafinowania większość kobiet wybrałaby Scarlett, tak jak wielu mężczyzn wolałaby być przystojnym, nieustraszonym, nie zawsze uczciwym  Rettem Butlerem, a nie mającym powodzenie u kobiet Wrońskim. Na czym więc polega sekret bohaterów Mitchell?  Każdy z  nas czasami chciałby być kimś innym, zaszaleć, zaryzykować i zrobić coś wbrew swoim zasadom bez żadnych późniejszych konsekwencji.  Scarlett jest jak wymarzony bohater autora, pozwala się jej na wszystko, a ona zawsze niczym kot spada na cztery łapy. Każdy mężczyzna jest pod jej urokiem, a ona w sposób perfekcyjny to wykorzystuje. Chce prowadzić własne interesy, to po prostu to robi i wszystko jej się udaje. No i ma przy swoim boku wspaniałego Retta Butlera. Czy można chcieć więcej? Wbrew pozorom jest jednak bardzo nieszczęśliwa i samotna. Nie oszukujmy się jednak, czy zdobyłaby tyle fanek na całym świecie, czy powstałoby tyle recenzji na jej temat, gdyby jej życie było wieczną sielanką? Mitchell stworzyła perfekcyjną postać literacką. Postać, która budzi ogromne emocje: zazdrościmy jej, podziwiamy, po czym stwierdzamy, że w rzeczywistości to bardzo samotna kobieta i wcale a wcale nie ma tak wspaniałego życia jak nam się początkowo wydawało. Z każdej kartki wyłania się obraz kobiety stworzonej przez kobietę. Żaden mężczyzna w tak doskonały sposób nie oddałby logiki, którą rządzą się kobiety. Widać to na przykładzie Anny Kareniny, która jak dla mnie jest zbyt papierowa i  przedstawiona w zbyt moralizatorski sposób, pozbawiony kobiecych emocji. Czasami mam wrażenie, że ta postać to zemsta Tołstoja na jego niespełnionej miłości. „Poleciałaś głupia na Wrońskiego to bądź sobie teraz nieszczęśliwa i wykluczona ze społeczeństwa”. Tołstoj bawi się nią i z chęcią kara ją coraz bardziej, aż doprowadza do jej samobójstwa.
                Jest jednak jedna wspólna rzecz w obydwu książkach, niezauważalna na pierwszy rzut oka. Zarówno Mitchell jak i Tołstoj pod pretekstem przedstawienia życia głównych bohaterów, tak naprawdę w największym stopniu skupiają się na mistrzach „drugiego planu” Recie Butler i Lewinowi. Rett to uosobienie wręcz idealnego mężczyzny pozbawionego wad. Jest szarmancki i jednocześnie potrafi dogryźć, bezgranicznie kocha Scarlett, pomimo tego, że się do tego nie przyznaje i można by tak wymieniać i wymieniać. A co do Lewina, nie jest żadną tajemnicą, że to alter ego samego Tołstoja. Trochę głupio byłoby jednak zatytułować książkę swoim alter ego, a całkiem sprytnym zabiegiem było przemycanie co paręnaście stron swoich nieco przestarzałych poglądów.


czwartek, 13 sierpnia 2015

nieznane rewiry

Wakacje to czas, kiedy zwykle wybieram książki łatwe, szybkie i przyjemne. O ironio, pierwsze miejsce w tej kategorii zajmują ...kryminały ;) Przez wiele lat niedoceniane, ale nie oszukujmy się, żadne inne książki nie wywołują takich emocji i nie wyrabiają w nas umiejętności szybkiego przewracania kartek. Na pierwszy rzut wybrałam Pochłaniacz autorstwa okrzykniętej (nie jestem przekonana czy słusznie) królową polskiego kryminału Katarzyny Bondy. Jako że uwielbiam wszelkiego rodzaju, często nieoczywiste porównania dla przeciwwagi zabrałam się do czytania Miłości na Bali Tanya Valko. O ile byłam ciekawa, czym zasłużyła sobie Katarzyna Bonda na miano królowej, o tyle wiedziałam z góry czego mogę się spodziewać po Tanya Valko. Prosty, acz niezwykle skuteczny, schemat wpadania w kłopoty przez jedną z głównych bohaterek i śmierć jednego z bohaterów co średnio 100 stron. Muszę przyznać, że w książkach pani Valko trup ściele się częściej niż w niejednym kryminale.

No, ale do rzeczy. Pochłaniacz nie zachwyca. Jego czytanie przypomina wizytę w w wesołym miasteczku, do którego powstania, twórca włożył ogrom technicznej pracy. Początek: stanie podekscytowanym w kolejce po bilet, przeglądanie planów miasteczka i i typowanie na jaką karuzelę pójdzie się w pierwszej kolejności i tak przez pierwsze dwieście stron książki. Po kolejnej stronie zastanawiasz się, cholerka kiedy w końcu otworzą. I w końcu powoli, powoli otwierają się bramy. I wtedy..........następuje rozczarowanie: hm...chyba już na tym jeździłam, chyba już o tym słyszałam. Z niecierpliwością czekałam na kryminał, którego akcja będzie toczyła się w Trójmieście i w końcu się stało. Tyle że idąc do lunaparku oczekujemy czegoś nowego, chcemy przeżywać nieznane nam dotychczas emocje. Tymczasem autorka funduje nam lekko zmieniony obraz mafii polskiego wybrzeża. Nie trzeba czytać jej biografii, żeby ze stylu jej pisania zorientować się, że kiedyś pracowała jako reporterka, dokumentalistka. Tylko czy tego oczekujemy od kryminału? Gdyby takie same emocje wywoływałoby przeczytanie relacji z wizyty obcej osoby z szalonej przejażdżki  w parku rozrywki, to nikt by do nich nie chodził.   I nagle....porywa nas pęd najlepszego rollercoastera,  na którym kiedykolwiek jeździliśmy. Czujemy pęd powietrza, wypieki na twarzy, serce bije nam coraz mocniej. Krzyczymy "tak, tak, to jest to!!Wspaniale!!Po czym schodzimy z atrakcji i przez następne paręnaście stron jeździmy ciuchcią naokoło parku. Ale, ale to jeszcze nie wszystko...trafiamy na atrakcje, która podobno jest konsultowana z najlepszymi ekspertami od takiego typu rozrywek, perfekcyjnie podokręcane śrubki, wszystkie atesty bezpieczeństwa. Siedzimy sobie spokojnie, rozkoszujemy się chwilą, aż tu nagle widzimy jak wypada śrubka wagonika, na którym siedzimy. To z pozoru dopracowane technicznie dzieło się sypie. Ratunku! Wielokrotnie spotkałam się z opiniami, że autorka włożyła sporo pracy poznając szczegóły pracy policji, sądownictwa. Ale gdy przeczytałam opis rozprawy karnej to włosy stanęły mi dęba. Naprawdę krzyknęłam "ratunku!" Wszystko jest tam nie tak!. Ja rozumiem, pisarz nie musi się znać na prawie. Ma w umiejętny sposób budować emocje, ale gdy to czytałam...brrr... Od razu przestałam jej wierzyć i z nieufnością podchodziłam do wszystkich kolejnych fragmentów "technicznych". Pozostało nam jeszcze jedno, bez którego nie funkcjonowałoby wesołe miasteczko - jego pracownicy. Tu muszę przyznać, autorka się spisała, podoba mi się sposób kreowania przez nią bohaterów. Sasza Załuska ma naprawdę duży potencjał. Z pewnością moja ocena się wyrobi po przeczytaniu Okularnika. Już czeka na mnie na półce.
     Niestety muszę jednak przyznać, że mimo wszystko bardziej do mojej wyobraźni przemawiają bohaterowie Tanya Valko. Naiwność głównych bohaterek Doroty i Marysi na odległym Bali jest dla mnie realniejsza niż życie bohaterów Pochłaniacza, pomimo tego że poruszają się w miejscach, które znam, widziałam osobiście. Nie ukrywajmy, Miłość na Bali to klasyczne czytadło. Nie można jednak zarzucić pani Valko umiejętności budowania emocji i przedstawienia w ciekawy sposób nieznanego mi świata. Przepraszam, ale to właśnie lektura jej książki wywołała u mnie większe emocje.
......................................................................................................................................................................................................................................................................................................................................
A teraz czas na Połącz kropki! Moja nowa stara rozrywka tworzenia obrazków poprzez łączenie ponumerowanych kropek. Wspomnienie mojego dzieciństwa. Trudno sobie wyobrazić moją radość, gdy wypatrzyłam tą książkę na półce. Także ołówek w dłoń i tworzę! Polecam.

niedziela, 19 lipca 2015

papierowi bohaterowie

W końcu....już dawno po przeczytaniu książki nie towarzyszyła mi taka ulga. Nie pamiętam też, kiedy z taką szybkością czytałam (nie myląc z pochłanianiem) kolejne strony książki.
Szczygieł Donny Tartt nagroda Pulitzera 2014r, największe wydarzenie literackie tej dekady to...droga przez mękę. Przyznaję się, jestem uzależniona od kupowania książek, moja poczta mailowa pęka w szwach od reklam różnych książek. Jak tu się zatem nie skusić, skoro parę razy dziennie przychodzą maile Szczygieł - musisz go mieć. Byłam tak ciekawa i niecierpliwa, że porzuciłam moją kolejkę książek do przeczytania, żeby tylko zapoznać się z tym "dziełem".  Tymczasem wszystko w tej książce jest nie tak. Najbardziej jednak rażą papierowi bohaterowie, pozbawieni prawdziwych emocji, przeżywania wrażeń. Niby coś się w tej książce dzieje, ale sposób prowadzenia bohaterów przypomina charakterystykę bohatera, zrobioną z przymusu w ramach zadania domowego. Autorka ma pomysł, ale niszczy cały pokładany w tym potencjał. Już na samym początku nierzeczywiste wydaje się tak silne przywiązanie do rzeczy. To akurat jednak potrafię zrozumieć. Będąc kiedyś na wycieczce nomen omen w Holandii (kto czytał książkę uśmiechnie się teraz leciutko do siebie) całkiem przypadkowo ujrzałam obraz Vermeera Dziewczyna z perłą, co ciekawe obraz powstał niemal w tym samym czasie co Szczygieł, i już po paru dniach (najchętniej napisałabym obraz  wisiał u mnie na ścianie) miałam już album z obrazami Vermeera, obejrzałam film Dziewczyną z perłą i przeczytałam książkę o tym samym tytule. Przedstawiona jednak w książce fascynacja obrazem, jak dla mnie jest po prostu bezpłciowa, a główny bohater jest po prostu wielką ciapą. Wszystko w tej książce pozbawione jest emocji, niczym jedna z bohaterek Kitsey Barbour, która chce wyjść za mąż za głównego bohatera, bo tak jest po prostu wygodniej.
Tymczasem w literaturze pociąga mnie zmanierowanie. Męskie zmanierowanie. O ile kobiecie przeintelektualizowanie jest infantylne, o tyle męskie ma w sobie coś pociągającego, sensualnego. Gdyby tak autorka posłużyła się modelem męskiego  bohatera kreowanego przez Klasa Ostergen wyszłaby jej całkiem ciekawa książka.

niedziela, 12 lipca 2015

prawdziwie zmyślona historia

Swojego czasu jako "szkolniak" czytałam bardzo dużo książek historycznych, głównie dotyczących historii Polski. Bitwy, daty, następcy tronu itp. W pewnym momencie zaczęłam się zastanawiać, czy tak naprawdę to wszystko czego nas uczą, wbijają do głowy naprawdę miało miejsce. Oczami wyobraźni widziałam już tych wszystkich kronikarzy zamkniętych w kryptach i zmuszanych do pisania wzniosłych historii, czy też dyskretnie wciskane monety, żeby historia była bardziej kolorowa, ludzie bardziej bohaterscy i szlachetni albo opisywane z pasją zdrady, intrygi....swojego największego wroga. A później wielka radość historyków znajdujących prawdziwe informacje niczym z naszego rodzimego Pudelka, przekazywane następnym pokoleniom niczym prawda absolutna. I wtedy, w chwili mojego wietrzenia największych spisków trafiłam na "Okupowanej Warszawy dzień powszedni" Tomasza Szaroty i odkryłam nowy rodzaj studium historycznego - życie codzienne. Można wierzyć lub nie różnym kronikarzom i historykom, ale nic tak nie trafia do człowieka jak relacja dotycząca życia prawdziwych ludzi z krwi i kości. Ich walki z codziennymi troskami, małymi radościami. Można oszukać fakty, ale nie da się oszukać emocji.

Ostatnio ponowiłam moje poszukiwania na temat opisu życia codziennego i tak trafiłam na Kacpra Śledzińskiego - "Odwaga straceńców Polscy bohaterowie wojny podwodnej". Oczywiście, jeszcze nie wspominałam o moich zainteresowaniach okrętami podwodnymi.... Nie mogłam więc sobie odmówić tej pozycji. Mam jednak mieszane uczucia, książka jest bardzo nierówna, wciąga na kilkanaście stron, po czym zamula na paręnaście następnych. Daleko jej do "Wielkie dni małej floty" Jerzego Pertka, czy też "Torpedy w celu" Bolesława Romanowskiego.
Co dziwne, dużo bardziej spodobała mi się pozycja Śledzińskiego "Cichociemni elita polskiej dywersji", być może dlatego że tematyka ta jest mi dużo mniej znana niż polskie okręty podwodne albo dlatego, że ta pozycja dużo bardziej zbliża się do moich zainteresowań życia codziennego, których opisów jest w tej książce zdecydowanie więcej. Opisy szkoleń cichociemnych, w szczególności nauka skoków ze spadochronem naprawdę wciąga. Nawet bardziej niż czytane równolegle "Przeminęło z wiatrem" Margaret Mitchell. Choć nie powiem, opis przygotowań do przyjęć i wizyt, suknie wizytowe,  przeniósł mnie w świat dziewczęcych fantazji o paradowaniu w sukniach do kostek i spędzaniu całych dni na towarzyskich wizytach i balach.
Ale "Przeminęło..." to nie tylko rozterki i intrygi miłosne Scarlett, ale także bardzo ciekawe studium historyczne - opis życia codziennego w czasie wojny secesyjnej. Walka o i dla Sprawy z punkty widzenia kobiet (niekoniecznie wszystkich wierzących w Sprawę), rozterki mężczyzn co do walki. Ach! Z przyjemnością przeczytałabym książkę historyczną napisaną w takim stylu.




wtorek, 23 czerwca 2015

Cała ja!

Jestem roztrzepana i poukładana. Często robię kilka rzeczy naraz. Nie znam bardziej niecierpliwej osoby od siebie, a jednocześnie często niczym Scarlett O'Harra powtarzam "juuutro". Cała ja! Nie zmienia się tylko jedno - uwielbiam czytać.Zazwyczaj czytam dwie, trzy książki równocześnie. Zwykle według z góry ustalonego klucza: grube książki w domu, te cieńsze lekkie zawsze mam w torebce. Nikt mnie nie przekona do elektronicznych czytników. Nie ma nic lepszego niż dotyk papieru i szelest przewracanej kartki.

Z tego mojego sposobu, zrodził mi się w głowie pomysł na tego bloga. Czytając kilka książek równocześnie, nieważne czy byłaby to książka historyczna, czy też typowe romansidło (nie oszukujmy się,każdy nawet najbardziej ambitny czytelnik, ma prawo do chwili zapomnienia)zaczęłam zauważać, że nieważne co czytam, każda z książek ma jakiś punkt wspólny, coś co można by porównać, ocenić. 

Z uwagi na to, że jest to mój pierwszy wpis przedstawiam swoje książkowe fascynacje i inspiracje:

Ulubione:
Mirek Nahacz Niezwykłe przygody Roberta Robura – są takie książki, które przyciągają, nie wiesz nawet dlaczego  i to jest właśnie ta książka. Nie mogę przestać się zachwycać fragmentem, kiedy to główny bohater wchodzi do klubu, w tle l piosenka Placebo First Day a cała narracja fragmentu jest napisana w rytm tej piosenki
W poszukiwaniu:
Co jakiś czas wpadam na ideę czytania książek według słowa klucza: był już etap literatury iberoamerykańskiej, skandynawskiej – wbrew pozorom nie tylko opartej na kryminałach, choć tych też przeczytałam mnóstwo.  W kolejce cały czas literatura rosyjska. Z uwagi na moją ostatnią fascynację Węgrami obecnie szukam pozycji współczesnej literatury węgierskiej – może ktoś coś poleci?
Niezrozumiałe zachwyty :
Chwile wolności Dziennik 1915-1941 Virginia Woolf – jedyna kupiona przeze mnie książka, której nie dałam rady przeczytać. Nie pomagało nawet wyznaczenie dziennego limitu i czytanie w międzyczasie innych książek
 Sto lat samotności Gabriel Garcia Marquez  –przeczytana do końca, w wielkich bólach i znudzeniu. Większość czytelników się zachwyca, choć moje osobiste subiektywne zdanie jest takie, że tylko dlatego, że „wypada”. Niestety porównałabym do lektur szkolnych. A przeczytałam prawie wszystkie (choć większość pod ławką na nudnych lekcjach), żeby mieć swoje zdanie na ich temat. Jedyne nieprzeczytane lektury to Zbrodnia i kara Fiodora Dostojewskiego i Anna Karenina Lwa Tołstoja. A to tylko dlatego że mi się podobały i nie miałam celu, żeby je jak najszybciej skończyć, a trzeba było już czytać kolejne lektury.  Obiecałam sobie, że kiedyś do nich wrócę i właśnie teraz to nadrabiam…
Niezwykłe pomysły:
Alicja w Krainie Czarów  Lewis Carroll– bardzo ciekawy pomysł na stworzeniu drugiego świata, który nieustannie fascynuje i był inspiracją  dla wielu książek, filmów, muzyki….i to ukryte drugie dno ;)
Gra w klasy Julio Cortazar – jak dla mnie genialny pomysł, by to czytelnik był swoim sterem, żaglem i okrętem, co ciekawe jakby to bardziej zgłębić to można zauważyć, że poszczególne „numerki” są pisana różnym stylem
 Jaskinia pod redakcją Ken Kesey– ciekawa idea, aby to każdy z trzynastu autorów stworzył  i opisał losy jednej postaci
Skóra Kathe Koja- mało znana książka, pod której wpadłam na pomysł z cyklu „genialnych, nigdy niezrealizowanych przeze mnie pomysłów” (średnio parę w ciągu roku) aby stworzyć pewnego rodzaju przedstawienie, oparte na wszystkich zmysłach oprócz wzroku
Ulubiony autor:
wciąż poszukiwany ;)  choć zachwyca mnie sposób kreowania postaci Klasa Ostergrena
Ulubione poetki:
Sylvia Plath i Emili Dickinson, kiedyś nawet pokusiłam się o publiczne porównanie ich  twórczości
Filmowe adaptacje:
 zawsze wolałam książki od filmu, bo czytając tak naprawdę tworzymy sobie mimowolnie takiego bohatera jak chcemy. Wyznaję zasadę, że najpierw książka, później ewentualnie film.  W porównaniach zazwyczaj wygrywa książka. Na szczególną uwagę zasługują:
Lot nad kukułczym gniazdem reżyseria Milos Forman na podstawie powieści Ken Kesey’a : stworzyłam sobie w głowie taki obraz bohaterów i przedstawionego świata, że do tej pory nie odważyłam się, pomimo doskonałych recenzji ,obejrzeć filmu w całości. Próbowałam, ale po pierwszych trzech minutach stwierdziłam, że nie tak  sobie wyobrażałam ten świat i wyłączyłam.
Marzyciele reżyseria Bernardo Bertolucci na podstawie powieści Gilberta Adair : filmowa adaptacja, a szczególnie zakończenie to gwałt na książce, rozumiem wizja scenarzysty i tak dalej, ale jak można zakończyć film samobójstwem głównych bohaterów, gdy w książce jeden z nich ginie ratując dwóch pozostałych?!!

Zło (Ondskan) reżyseria Mikael Hastrom na podstawie autobiograficznej powieści Jana Guillou – jedyna znana mi adaptacja, która jest dużo lepsza od książki, pisząc to przy okazji odkryłam, że współtwórcą scenariusza był już wspomniany wyżej Klas Ostergren.