To dość zaskakujące, ale w tej książce spodobał mi się jedynie początek i zakończenie.
Reklamowana jako epicka i napisana z rozmachem porywająca powieść o amerykańskim Zachodzie mnie osobiście nie przekonała. To rzeczywiście kawał amerykańskiej historii rozpoczynający się od najazdów Komanczów i kończący się na amerykańskim boomie naftowym w XX wieku, ale co do tego czy porywający - to mam wątpliwości. Jeżeli chodzi o sagi oparte na wydarzeniach historycznych, to zdecydowanie jestem fanką Edwarda Rutherfurda.
Tutaj podobnie jak u Rutherfurda historia prowadzona jest z perspektywy kilku osób bez zachowania chronologii. O ile jednak losy bohaterów Rutherfurda, doskonale współgrające z dziejami poszczególnych miast i państw, wciągają mnie za każdym razem, to w przypadku bohaterów Philippa Meyera były mi praktycznie obojętne.
Oczywiście autor wykonał mnóstwo pracy tworząc opowieść obejmującą rozległe ramy czasowe, czegoś mi jednak w tym wszystkim zabrakło. Zafascynowała mnie historia "prawdziwego Dzikiego Zachodu" z rdzennymi mieszkańcami Ameryki dotycząca ich codziennego życia, ale to niestety wszystko. Reszta była dla mnie po prostu mdła, czytana na siłę.
W sumie mam dość obojętny stosunek do całości. Niemal dwa tygodnie od przeczytania tej książki, tak naprawdę dalej nie wiem, co o niej napisać. Była zbyt dobra, żeby ją jednoznacznie skrytykować, ale jednocześnie zbyt średnia, żeby ją wychwalać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz